20121215

Armia, część trzecia.

Slyde. Slyde. Slyde, kurwa twoja mać. Slyde!

I tak każdej nocy. Postać młodego adepta sztuki bycia na posterunku nie dawała mu spokoju. Miał dziewiętnaście, może dwadzieścia lat i nie odstępował go w godzinach pracy nawet na krok. Był wszędzie. Świadomie ciągnął się za nim jak cień za dnia, żeby potem, nieświadomie, nawiedzać go podczas snu. Dniem patrzył z fascynacją na jego wszechstronną wiedzę o niczym, nocą podziwiał go jako człowieka, prosił o naukę, o prawdę. Każdy z tych snów był koszmarem, bo za każdym razem go zawodził, rozkładał tylko ręce w geście bezradności i nie potrafił wydusić z siebie słowa.

Do pierwszej, porannej setki, dołączała właśnie druga, popołudniowa.
- Jak długo pan tu pracuje, panie Ron? - Pan Ron prawie się udławił kiedy usłyszał pytanie. Dawno się nad tym nie zastanawiał.
- Długo. Kurwa, bardzo długo! Ta hala była dwa razy mniejsza kiedy zaczynałem.
- Poważnie? - Slyde zaśmiał się. - Chyba nie jest pan aż tak stary, co? To ten rozwój. Wszystko coraz większe, tylko ludzi w tym coraz mniej. - Ron zmierzył wzrokiem swojego rozmówcę. Potem rozejrzał się podejrzliwie. W okolicy nie było nikogo poza nimi dwoma.
- Przerażające, nie?
- Rozwój?
- Gówno, nie rozwój. To, że człowiek spychany jest na margines! Oddajemy wszystko w ręce maszyn!
- Prawda, to przerażające. Jesteśmy ostatnimi przydatnymi pokoleniami ludzi, następni... będą konsumować. Tylko konsumować.
- Aż sami zostaną skonsumowani, stratowani przez galopującą cywilizację. Zostaną ewolucyjnymi odpadami, wadliwą i nieprzydatną melodią przeszłości. Nie mamy nic do zaoferowania. To tylko kwestia czasu. - Ron spojrzał na zegarek. Ich nieobecność nie wzbudzi podejrzeń jeszcze przez kilka minut. Musiał wykorzystać umysł młodego chłopaka póki ten sprawiał wrażenie zafascynowanego jego wywodem, chłonącego łapczywie kolejne jego słowa. - Wierzysz w to, co widzisz dokoła? W całą jebaną propagandę? Gdzie jesteśmy, my, my wszyscy, w tym momencie? Czy my przypadkiem nie upadliśmy? Czy w ogóle jesteśmy? Jeśli tak, to czym? Wyjdź na ulicę, popatrz na te szare mordy. Chyba coś poszło nie tak, nie? - Bierny dotychczas słuchacz próbował mu przerwać, ale Ron uciszył go gestem dłoni. - Wiesz co? Myślę, że nic nie dzieje się przypadkowo, a ci, którzy pociągają za sznurki, nie mogą nie być świadomi zagrożenia. Jaki mogą mieć w tym interes? Cholera wie. Myślę, że macki całego tego przedsięwzięcia, całego naszego upadku, są własnością sił, których nawet nie potrafimy sobie wyobrazić. Można się czemuś takiemu w ogóle przeciwstawić? Na ten moment nie wpadłem na żaden pomysł. Cała maszyna jest ogromna, a ja i ty to tylko dwa, na dodatek kurewsko mało istotne, tryby tego gówna. Jak się zatniemy, to nas wymienią, a maszyna w dalszym ciągu będzie działać świetnie. Nikt nie zauważy wymiany trybów na nowe, lepsze, bardziej zindoktrynowane. Wszystko może się tylko rozpędzać, nie ma biegu wstecznego. A jak już rozpędzi się wystarczająco, to nie będziemy potrzebni, wypadniemy z tego wozu, nie będziemy już w stanie dalej go pchać. Pojedzie sam. Kurwa mać. - Ogarnęło go przerażenie. Chyba powiedział zbyt wiele, zdecydowanie powinien być bardziej powściągliwy w wygłaszaniu tak niepopularnych osądów. Nie miał pojęcia skąd to nagłe zaufanie. Slyde jednak milczał. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili milczenia.
- Chyba się z panem zgadzam. Widzę, że doskonale zna pan temat. Powinniśmy wspólnie zastanowić się nad tym co powinniśmy zrobić. Co dwie głowy to nie jedna, prawda?
- Prawda! Kiedy dowiedziałem się, że podsyłają tu nowego, myślałem, że będzie to kolejny robot w ludzkiej skórze. Cholernie się cieszę, że byłem w błędzie.
- Myślałem to samo. Jest nas już dwóch, panie Ron. - Ich dłonie spotkały się w uścisku.

Dawno tak dobrze się nie wyspał, to był piękny sen. Miał nadzieję, że niedługo będzie mu dane go zrealizować. Po raz pierwszy od wieków odczuł chęć do życia i zamiar zdatny do realizacji.

20121021

Armia, część druga.

I ta myśl go zdradziła. Myśl o krótkiej, romantycznej podróży. Dał się podejść. Zaskoczył go sen, całe szczęście tym razem stosunkowo łatwy do zrozumienia. Upadek z wieżowca był dosyć popularnym motywem, choć rozentuzjazmowany tłum czekający na nadchodzącego denata można było uznać za ciekawe urozmaicenie. Symbolika aż nazbyt wyraźna. Obudził się bardziej wyspany niż zwykle, ale ciągle daleki od satysfakcji.

Swojego spotkania z literaturą dnia następnego nie mógł uznać za owocne. Zakurzone regały zdawały się mieć tylko te najniższe półki, poza tym wiele książek było wybrakowanych, ocenzurowanych albo uszkodzonych. Nikt nie przejmował się czymś tak prymitywnym jak proza czy poezja, nie w czasach ogromnych trójwymiarowych ekranów i tysięcy stacji telewizyjnych – znalazło się tam coś dla tych skąpiej obdarowanych intelektem, dla umiarkowanych i, bardzo modna kasta, pseudointelektualistów. A literatura? Żywa skamielina. Choć żywa, to jednak konająca, rozkładana przez gangrenę społeczeństwa. Wydawało się, że internet jest nadzieją na wolne, pozbawione kontroli medium, że może być nieskrępowaną areną do wymiany poglądów, ale korporacjom i rządom nie było to na rękę. Cenzura weszła bez echa, owce nawet się nie zorientowały, że zostały ogrodzone płotem pod napięciem. Ważne, że mają co żreć. Gdzie więc szukać prawdy? W Bogu, w którego albo się teraz nie wierzy, albo go nienawidzi? Nie ma nadziei. Ten dzień zasługuje na to, żeby już się skończyć. Jest tak samo spieprzony jak wszystkie pozostałe, tak samo jak one przyniósł tylko kolejne pytania, ale żadnych odpowiedzi. Norma. Kiedy się dostosuje, kiedy ogłupienie przyniesie ukojenie? To tylko kolejna zagadka bez rozwiązania. Roboty rozszarpałyby go na kawałki, gdyby wiedziały co gnieździ się w jego głowie. Ale czy one mogą zrozumieć cokolwiek z tego bełkotu? Przyłapał się na zadawaniu sobie kolejnego pytania. Gwałtownie uderzył otwartą dłonią o swoją twarz. Coś wewnątrz jego czaszki zdawało się szeptać „teraz lepiej, Paul”. Drugi i trzeci cios obył się bez pochwały. Kim do cholery jest Paul?

Kolejne dni, tak samo jak poprzednie, zlewały się w jednolitą szarą breję. Wciągały bardziej swoją konsystencją niż intensywnością, nie przynosiły oświecenia, nie zbliżały do zrozumienia, wręcz przeciwnie – każda rozpoczęta doba zdawała się oddalać go od tego całego mitycznego sensu o następne dwadzieścia cztery godziny świetlne. Tydzień minął pod starym, pokrytym pajęczyną znakiem, mówiącym: „nihil novi sub sole”. To właśnie będzie jego nowe motto. Łacina, brzmi mądrze, tak dostojnie. Będzie mu z nią do twarzy.

Pierwszy sen z nowym mottem na ustach utwierdził go w przekonaniu, że było właściwe. Pierwszy poranek również. Reszta dnia, jak na złość, zaprzeczyła mu.

To, że wielka fabryka chce zatrudnić nowego człowieka, może znaczyć tylko i wyłącznie jedno – innego człowieka chcą się pozbyć. To zaś, że na jego liche barki spadł obowiązek wyszkolenia go... to również nie rokowało najlepiej. Krwiopijcy chcą wyssać go do końca, wyssać wszystko co może im posłużyć do realizacji ich, zapewne wątpliwych moralnie, planów. Empatia na poziomie maszyn pracujących u ich boku. Niedługo to one będą wyznaczały czym jest człowieczeństwo, cóż za ironia losu. Co w takim razie będzie z nami? Nie będziemy mieli już kompletnie nic do zaoferowania, zostaniemy wyparci, pozamykani w rezerwatach, wylądujemy na cywilizacyjnym śmietniku. Razem z naszym dorobkiem, całą kulturą, historią, sztuką. Wylane łzy i rozlana krew, wojny światowe i lokalne konflikty, nobliści i artyści, prezydenci i dyktatorzy – wszystko to zrównane zostanie do poziomu nieistotnego drobiazgu, porywanego właśnie przez wiatr ostatniego liścia drzewa biologicznej ewolucji. Kiedy zaczęła się jesień świata ludzi? W którym momencie suma błędów przekroczyła punkt krytyczny i skazała nas na zagładę? A może już na samym początku byliśmy na nią skazani? Jeśli śmierć jest nieodzownym elementem życia, to czy z cywilizacją nie jest podobnie?
A może to dobrze? Może upadek ludzkości to zbawienie dla wszechświata? Co jeśli jesteśmy wrzodem na dupie kosmosu? Zabawne, tacy dumni i równocześnie tacy mali i upierdliwi. Nędzne pchły, zaraza.

Ostatnimi czasy sen był dla niego mniej niebezpieczny niż wcześniej. Dawał nawet odrobinę ukojenia, jego ilość była aż nadto wystarczająca do utrzymania go przy życiu, a nawet we względnym zdrowiu. Za to poranki... teraz one przejęły funkcję przytłaczania. Najwyraźniej przygnębienie pracuje w trybie trzyzmianowym. Zero urlopu. Jak maszyna.

Poranek, blady świt. Ciepło łóżka nieprzyjemnie kontrastuje z zimnem otoczenia. Śniadanie, jak najprostsze, jak najszybsze, kawa. Dźwięk na podobieństwo chrzęstu, płomień, papieros. Chmura dymu wypełniła całe pomieszczenie ostatnimi wspomnieniami wczorajszego dnia. Kofeina zaczyna funkcjonować zgodnie z jej przeznaczeniem. Dopiero teraz uśpiony umysł zaczyna zdawać sobie sprawę, że znajduje się na jawie. Obeszło się bez szoku, wszystko dzięki tym przeklętym używkom. Prysznic? Prysznic może poczekać do wieczora. Nawet nie wiedział kiedy na jego plecach znalazła się robocza kurtka. Iście robocie odruchy. Czasami się siebie brzydził.
Szczęk otwieranego zamka, tuż po nim kolejny – tym razem zamykanego.
Kilka sekund później dołączył do smutnego pochodu syntetycznych rozumów zamkniętych w biologicznym mózgu. Już nawet atakujące go zewsząd bilbordy nie potrafiły zmienić wyrazu jego twarzy na mniej obojętny. Mimika to zbyt skromna forma ekspresji żeby okazać całe jego zniesmaczenie.

- To właśnie jest Slyde. Chcę, żebyś nauczył tego chłopaka wszystkiego co wiesz... jesteś najlepszy. - Obłuda wprost kapała z każdego słowa kierownika. Musi grać w jego grę. Nie ma wyjścia.
- Dziękuję, szefie, postaram się zrobić z niego kogoś jeszcze lepszego ode mnie. Nie mam na ten moment konkurencji. - Co on w ogóle pierdolił? Lepszego w czym? W bezsensownym plątaniu się po ogromnej hali i patrzeniu na narzędzia które za kilka lat zmiażdżą ludzkość w uścisku swoich stalowych ramion? To nie jest specjalnie trudna sztuka. Najwyżej wyczerpująca psychicznie. - Wyśmienicie, Ron. Zostawiam was samych, zapoznajcie się i... i tak dalej. Czeka mnie jeszcze kupa roboty.
- Pewnie, szefie. Nas też sporo pracy czeka.
Slyde patrzył na niego z nieukrywanym zainteresowaniem. Patrzył, jakby mógł przez jego oczy wejrzeć w głąb umysłu i duszy. Nie podobało mu się to, zawartość jego czaszki jest tylko i wyłącznie do wglądu prywatnego. Poza tym są tam rzeczy, które mogłyby biednego gówniarza przerazić na śmierć.
- Jak ci się podoba hala? Robi wrażenie, co? Spędzisz tutaj mnóstwo czasu, znienawidzisz te miejsce. Jeśli choćby myślisz o rezygnacji, to lepiej zrób to już teraz. Oszczędzisz swój i mój czas.
- Absolutnie nie. Podoba mi się tutaj. Nie ma chyba dużo pracy?
- Nie ma. I to właśnie będziesz najbardziej przeklinał. Będziesz wygrażał pięścią niebu krzycząc: „niech coś się, kurwa mać, wreszcie stanie!”. Czasami zostawianie człowieka samego ze swoimi myślami robi z niego wariata. Ale wiesz, to zależy od tego jak dobrze jest u ciebie z myśleniem.
- Mogę chyba powiedzieć, że jest bardzo dobrze!
- No to masz przesrane. Witaj w piekle, młody.

20120924

Armia, część pierwsza.

Bełkot. Werbalne wymiociny wydostawały się z jego ust, a on mógł się tylko przyglądać.

Brak miejsca, brak czasu. Nieopisana pustka naprzeciw której próżnia kosmosu kipiała życiem. Otchłań bez dna, barwy, początku i końca.

Całkowity brak sensu. Odchody umysłu szaleńca. Pukanie. Pukanie? Pikanie. Ratunek. Budzik. 6:12.

Resztki abstrakcyjnego świata w którym przed chwilą się znajdował skapywały wraz z potem z jego skroni. Cała pościel była nasiąknięta tą abstrakcją. Najważniejsze, że te gówno wydostało się z jego głowy i pozostawiło tam tylko fizyczny, łatwy do zniesienia ból. Poranna kawa ostatecznie usunęła z jego mózgu wszelkie znamiona choroby psychicznej, wpakowała go w kaftan rzeczywistości i razem z porannym papierosem ustawiła pijaną psychikę do pionu. A może to rzeczywistość położyła się obok niego? Cholera. Chyba jednak nie był do końca wolny. Trudno, nieistotny drobiazg, podstawowa zasada brzmi: nie myśleć o tym. Bardzo łatwo wpaść w bagno wątpliwości, dużo trudniej się z niego wydostać. Nie nadszedł czas. Za wcześnie. Ostrożne stąpanie na granicy faktu z fikcją to zbyt uzależniająca rozrywka, żeby ot tak ją zakończyć. Podstawa: nie myśleć o tym. Nie myśleć. Krzyk. Budzik. 5:50.

Fotel. Dentystyczny? Nie, wygląda na to, że nie. Ale równie niewygodny. Mieszkanie, własne mieszkanie. Nieco ponad trzydzieści metrów kwadratowych wszechobecnego syfu. Z kubka leżącego na podłodze wypełza kolonia białych jak śnieg larw. Uczucie. Paskudne uczucie wewnątrz czaszki – to nie ból. Kolejna kolonia, tym razem z wnętrza głowy, próbuje się wydostać. Czemu tak im śpieszno na ten parszywy świat? A może plugawe jaja niewyklutych myśli zgniły, wydały obrzydliwy plon, a teraz starają się za wszelką cenę przejąć kontrolę nad nosicielem? Trzeba rozmyślać, filozofować. Nie ma miejsca na więcej kreatur, myśli muszą się wykluwać. Resztę trzeba zatruć. Innymi myślami? Chemią? Jednym i drugim - wódka jest dobra na wszystko. Wybić robactwo, tylko to się liczy.
Bitwa okazała się krótka. Uciekają, razem z zawartością żołądka – gorzała jak zwykle spisała się na medal. Leżą teraz na dywanie i konają w męczarniach świata pozbawionego neuronowych autostrad. Desperackie samobójstwo na polu bitwy, do tego w środku wyniszczającej wojny - konfliktu człowieka ze swoim wnętrzem, konfliktu, którego żadna ze stron nie jest w stanie wygrać. Impas. A może to nie wnętrze? Cholera wie. W każdym razie siła, której nie da się ogarnąć rozumem, kontra rozum, którego nie da się ogarnąć siłą. W dalszym ciągu impas. Przerażająco namacalny ból duszy jawi się teraz jako wojenna blizna, paskudna i ropiejąca. Ciemność.

Światło. Czy to już koniec? Któż to może wiedzieć? Tym razem podłoga. Wymioty na dywanie sugerują bezpośrednie połączenie z poprzednim... snem? Pokój też podobny, tak samo zresztą jak niepokój. Niedługo wybije południe. Wypada zebrać się do kupy, kontynuować grę, tańczyć dalej w rytmie nut szeptanych do ucha przez te cholerne siły rozszarpujące wnętrze głowy. Może tym razem to nie żarty.
Łazienka, zimna woda. Ciepła woda, kawa. Śniadanie, płaszcz, buty, kapelusz. Blade światło deszczowego dnia i tłum mijanych ludzi, każdy uzbrojony w parasol, każdy o robocim, martwym obliczu, pustym spojrzeniu bezrozumnej maszyny. Jak można próbować dogadać się z dystrybutorem napojów? Jak wytłumaczyć ekspresowi do kawy jego położenie? Beznadzieja. Można tylko w tym trwać, wtapiać się w stado do momentu, kiedy staje się już jego pełnoprawnym członkiem. Mało pocieszające. Dobrze, że po wszystkim i tak ma się wszystko gdzieś, bo jak wytłumaczyć temu cholernemu ekspresowi?
Dwa kilometry później wszystko wyglądało identycznie. Nie zmieniało się od bardzo dawna, więc ewentualna odmiana wywołałaby tylko szok i niedowierzanie – tych uczuć ostatnimi czasy mu nie brakowało, więc nie czuł się przejęty. Może właśnie rutyna jest lekarstwem? Na pewno przyśpieszy proces asymilacji. Ewentualnie anihilacji, ale te procesy w obecnym położeniu były do siebie bardzo zbliżone.

Zawód serwisanta maszyn produkcyjnych nie należał do specjalnie wymagających. Wystarczyło dysponować odpowiednią wiedzą, prawdziwej pracy było bardzo niewiele. Bezawaryjność urządzeń stała na wysokim poziomie, szczególnie w megametropolii pochodzącej z połowy XXI wieku. Wolny czas najlepiej zabić spacerując między kolejnymi boksami w poszukiwaniu pozostałych dwóch serwisantów. Po ewentualnym spotkaniu zawsze można rozegrać partię nieśmiertelnego pokera czy wychylić nieśmiertelny kieliszek gdzieś poza zasięgiem kamer. Całe szczęście nie wprowadzili jeszcze autonomicznych alkomatów.
Szczęk, pisk, świergot, dudnienie. Hala nie zasypiała nigdy. Roboty nie potrzebują snu.
Czasami przerażało go otoczenie setek bezdusznych maszyn. Stanowiły w jego oczach smutną zapowiedź tego, co już od dawna jawiło się jako nieuniknione.
Szum, warkot, świst. Hala nie znała ciszy, cisza dawno wyszła z mody.
Ruchy potężnych, z pozoru niezdarnych maszyn, były precyzyjne do granic możliwości. Dokładność, której nie zdołałby nigdy osiągnąć człowiek... w tym też był jakiś ponury symbol. Zacznij myśleć jak te metalowe monstra, albo zgiń jako odpad ewolucji. Nie ma miejsca na indywidualność, niezależność, trzeba być trybem w ogromnej społecznej machinie, albo zniknąć przez wzgląd na swoją niewydajność czy niepraktyczność.
Rzędy kontrolek migały w sposób wprost radosny, każda mówiła to samo – produkcja przebiega bez zarzutu. Czerwień świecących na konsoli kontrolnej punktów wwiercała się w jego czaszkę, jakby te bezduszne stworzenia śmiały się z niego, jakby dokładnie wiedziały o czym myśli. Wyzywały go do kolejnego pojedynku, którego nie można wygrać. Wystarczy. Dosyć. Koniec zmiany. Płaszcz, kapelusz, buty, dom. I strach przed snem. A jeśli to był sen, a boi się przebudzenia? Kurwa mać.

Telewizja. Cholerne, zakłamane do granic możliwości media masowe. W nierównej walce ze snem musiał uznać je za sprzymierzeńca. Miliony mieniących się na różne kolory punktów trzymały go z daleka od z pozoru kojących doznań związanych z miękką powierzchnią ciepłego łóżka. Równie skutecznie pozbawiały go natrętnych myśli, niestety razem z całą ich resztą. Znieczulenie mózgu po kosztach prądu? W jego sytuacji nie wypada nie skorzystać.
Mimo otępienia wywołanego trójwymiarowym obrazem i sporą dawką alkoholu, ciągle widział wylewający się z ekranu fałsz. Uśmiechnięte gęby manekinów skrywały straszliwą prawdę, pocieszne na pierwszy rzut oka kukiełki skrywały w sobie demony. I to właśnie te demony kreowały zbiorową świadomość ogromnej maszyny, dumnej cywilizacji ludzi rozumnych. Kły, pazury, przerażająco czerwone ślepia i budzący niesamowite obrzydzenie grymas, ale ponad tym wszystkim wesołe oblicze maski klauna. Jad sączący się z ich słów przyjmowany był z uśmiechem, nieświadomie. Gdzie w takim razie szukać prawdy? Może coś takiego jak „prawda” dawno już nie istniało, odeszło jak przystało na przeżytek, relikt starego świata? W którym miejscu skończył się dawny, „groźny” świat, a zaczął nowy, „wspaniały”? Żmija zwątpienia znowu zaczęła zatruwać umysł. Kolejne pytania bez szansy na odpowiedź.
Dopiero po północy uświadomił sobie, że jutro, a w zasadzie już dzisiaj, czeka go dzień wolny od pracy. Święto koalicji. Za dużo czasu, za dużo wolnego czasu. Wolny czas to kolejne pytania, a kolejne pytania to następna porcja śmiertelnej trucizny pompowanej do mózgu. Biblioteka. Tak, odwiedzi bibliotekę, może upoluje jakąś perełkę z czasów przed zjednoczeniem. Dwadzieścia kilometrów to nie tak daleko, a w skali megametropolii - rzut beretem. Tak. Odwiedzi bibliotekę.

20120919

Nowy garnitur.

Czasami warto zmienić ciuchy na nowe, szczególnie jeśli stare napawają już obrzydzeniem. Czarny pasuje do wszystkiego, toteż właśnie taki kolor przybrał mój nowy garnitur. Może nie jest zrobiony z materiałów najwyższego sortu, ale ważne, że nie uwiera, dobrze leży i wygląda znośnie.

Tyle słowem wstępu.

Z czym będzie można obcować w tym miejscu? Głównie z grafomanią. Spokojnie! Wyluzuj! Popatrz... siedzi w klatce, nic Ci nie zrobi. Poza tym jest bardzo spokojna.

Przywitaj się, grafomanio.